poniedziałek, 9 grudnia 2013

Przeprowadzki

Elenka podlewa kwiatki w nowym domu
                 Kilka miesięcy temu mieliśmy wątpliwą przyjemność przeprowadzić się po raz kolejny. Odczuwam już znużenie nieustannymi zmianami. Statystyki naszej rodziny przerażają mnie: w ciągu dziesięciu lat naszego małżeństwa mieszkaliśmy w dziesięciu mieszkaniach/domach  i czterech krajach. A to wszystko przy moim tak naprawdę niedosycie podróżowania!
                Przyczyny przeprowadzek były różne, a to za mało miejsca, a to grzyb na ścianie, a to karaluchy. I oczywiście przeprowadzki do innych krajów. Tym razem przyczyną była niechęć landlordów (właścicieli domu) do moich planów zawodowo-biznesowych, które wiązały się z ich domem. Trzeba więc było znaleźć bardziej przychylnych ludzi.
               Szukanie domu znowu spadło na moją głowę, bo to przecież ja "siedzę w domu". Nie żebym marudziła, jak się okazało w przeszłości mam w tym temacie większe zdolności od męża mojego.                            
              Przypominam, że nasz pierwszy australijski dom znalazłam po obejrzeniu około czterdziestu innych. Tym razem naiwnie myślałam, że pójdzie szybciej. W końcu teraz wiem co chce! Niestety, z każdym tygodniem oglądania zaniedbanych ruder, nadzieje topniały. Tutaj rada dla przyjeżdzajacych do Australii. Nie wynajmujcie domu czy mieszkania przez internet z Europy. Każde miejsce trzeba zobaczyć. Zdjęcia w ogłoszeniach są czasami sprzed kilku lat, poza tym warto przejechać się po okolicy. W jednej dzielnicy są piękne miejsca i też takie łagodnie mówiąc zapyziałe... I niestety nie zawsze ogłoszenia są całkowicie szczere. Oglądalam jeden domek, bardzo fajny, blisko szkoły, z basenem. Jednak ilość sypialni ewidentnie się nie zgadzała. Miały być cztery, ja chodzę i liczę. Wychodzi że są trzy. Pytam agentkę. Jej odpowiedź tonem wskazującym na świadomość  wygadywania bzdur: jeden z pokojów jest tak duży, że można postawić parawan i już sa dwa. OK, super, tylko że jeden "pokój" pozbawiony jest wtedy okna... I po co klamać i marnować czas dużej rodzinie. Ehhh, szkoda mi było bo dom fajny...
              Przyjemność szukania domu burzy nie tylko nieuczciwość ogłoszeń, ale też konieczność oglądania zostawionego bałaganu (do tego stopnia, że w niektórych miejscach nie można było wejść do łazienki, gdyż podłoga pokryta była zastęchłymi, mokrymi ręcznikami...) i niepunktualność agentów. Na spotkanie trwające piętnaście minut potrafili spóźniać się trzydzieści...
              W sumie obejrzałam trzydzieści domów. Cztery były OK, reszta, szkoda mówić. Ale w końcu  udało się. Po wysłaniu aplikacji landlordzi wybrali nas. Hurra! I tutaj dopiero zaczynają się schody.
              Kolejne ostrzeżenie. W Australii prawo chroni przede wszystkim landlordów. My zrywaliśmy umowę: musielismy płacić karę, zabowiązać się do płacenia czynszu do momentu znalezienia nowych lokatorów i oczywiście płacić agencji za szukanie. Na dokładkę dochodzi sprzątanie domu (radzę wynająć firmę sprzatającą, bo okazuje się, że ogólnie dostępne środki chemiczne nie są w stanie odjąć miejscu kilku lat...). I jeszcze problemy z oddaniem kaucji...
             Na koniec zostaje tylko wynajęcie firmy przeprowadzkowej i można zacząć znowu oddychać, w nowym już domu. Oddech tym bardziej głęboki, gdyż po obejrzeniu tylu domów nie do końca pamietałam ten.
             Wiem, że trochę ponarzekałam, głównie dlatego, że mam juz zdecydowanie dosyć. Znaleźlismy świetny, duży dom i nie zamierzam się stąd wynosić przez kilka następnych lat. Chyba, że znowu nam coś strzeli do glowy. Oby nie.  

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Wspomnienia z wakacji - Noosa

Underwater World
                   I stało się... Zastanawiałam się kiedy to nastąpi... Po trochę ponad roku pobytu w Australii przygniotła mnie codzienność! Obowiązki, coraz więcej zobowiązan i spotkań, mniej i bardziej ważne sprawy do załatwienia i mój blog powoli odszedł w zapomnienie... Może uda mi jeszcze ocalić tego prawie nieboszczyka od powolnej śmierci...
                    Codzienność nie oznacza, że przestaliśmy zwiedzać i korzystać z naszej ciągle ukochanej Australii. Fakt, że wyjazdy stały się mniej częste, ale za to uczymy się żyć Australią na codzień. Przyzwyczailiśmy się myśleć o niej jak o naszym domu, a jak to w domu, czasami trzeba spotkać się ze znajomymi, skosić trawę, albo zwyczajnie usiaść z popcornem i obejrzeć z dziećmi film. Australię mamy teraz w głowach i sercach nie jako nowość i przygodę, tylko jako nasze życie.
                  Sięgam pamiecią do jednego wyjazdu o którym warto napisać. W drugiej połowie września, czyli naszą wczesną wiosną, wyrwaliśmy się w końcu na nasze pierwsze wakacje z trójką dzieci. Mieszkając w Europie byłam tak bezwzględna,  że zawsze zostawiałam dzieci u dziadków, a sama z mężem ruszałam na odpoczynek. Niestety albo stety, teraz nie mielimy wyboru. Nasze dzieci znane są ze swojej niechęci do jazdy samochodem, pojechaliśmy więc niedaleko, niecałe dwie godziny drogi od nas, do uroczej miejscowości turystycznej nad oceanem: Noosa.






Noosa National Park
                  I co robiliśmy w Noosa? Nie za dużo, bo przeważnie czas spędzaliśmy poza Noosa. Na miejscu to tylko spaliśmy i pływaliśmy co wieczór w basenie. Tylko raz wybraliśmy się do Parku Narodowego Noosa. Męża i dzieci zostawiłam robiących zamek z piasku na pięknej, otoczonej skalami plaży, a sama ruszyłam na zwiedzanie/oglądanie/podziwianie. Wybrałam półgodzinną trasę wzdłóż wybrzeża, co oznaczało malownicze widoki. Na końcu trasy pogratulowalam sobie przezorności w postaci zostawienia moich niezwykle ruchliwych dzieci w tyle, gdyż scieżka kończyła się pionowym klifem, z którego niechybnie któreś z dzieci by spadło, albo prawie spadło, przyprawiając mnie o kolejny atak serca. Mogłam usiaść i robić to co w Australii robi się najlepiej: wdychać zapach oceanu, słuchać huku fal i podziwiać piękno świata.

Noosa National Park

Noosa National Park - klif
                  Naszym drugim, jakby Noosa wypadem, był ogród botaniczny. Tylko "jakby" bo chociaż ogród ma Noosa w nazwie, jedzie się do niego prawie pól godziny od miasteczka. Ale warto wybrać się tam na spacer. Piękne rośliny, spokój i na dokładkę wszystko położone na brzegu jeziora.
                  Mieliśmy dwa deszczowe dni. Jednego pojechaliśmy do Underwater World w Mooloolaba (dzieciaki były tam pierwszy raz i wyszly zachwycone!). Drugiego dnia zrobilismy pierwsze podejście do plażowej jazdy samochodem na Great Sandy Beach. Strzał w dziesiątkę. Deszczowego dnia dojechalismy tylko do Czerwonego Kanionu, ale wiedzielismy już, że niedługo tu wrócimy. I wróciliśmy słonecznego dnia następnego i dopiero teraz mogliśmy w pełni korzystać z uroków miejsca. Jazda samochodem po plaży przez większość dnia byla niespodziewanie przyjemna, nawet dzieci wyjatkowo nie marudziły. Ach, ten zapach, widoki, spokój, wiatr we wlosach i jak się później okazało opalenizna po jednej stronie ciala... Po raz kolejny odkryliśmy najpiękniejsze miejsca jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Dojechaliśmy aż do znanej Rainbow Beach, która po godzinach jazdy w samotności przywitała nas zatłoczoną plażą. Troche zawiedzeni zawróciliśmy i znalezliśmy perfekcyjne miejsce na odpoczynek od samochodu, z daleka od ludzi i cywilizacji.
                  Nie ma sensu więcej pisać. Sami zobaczcie.

Great Sandy

Great Sandy
Red Canyon

Red Canyon

Great Sandy

Colored Sands

Colored Sands

Colored Sands

Noosa Botanic Gardens

Noosa Botanic Gardens

Noosa Botanic Gardens

Noosa Botanic Gardens

Noosa Botanic Gardens

Noosa Botanic Gardens

wtorek, 21 maja 2013

Nasza zima zła!

    Godzina jedenasta rano, siedzę przed komputerem i popijam dziewiąta dzisiaj herbatkę z imbirem. Tak na rozgrzewkę. Do Australii zawitała zima. Dla nas to już druga, wydaje mi się jednak znacznie zimniejsza. Ale cóż się dziwić, moje odczucia zimna zmieniły się znacznie po półrocznym lecie. Postanowiłam się podzielić z wami moim zimnem i wrażeniami z australijskiej zimy.
   Jest zimno. Nie patrzcie na średnie temperatury, które mówią niby prawdę, ale jednak mocno obiektywną. Dzisiaj temperatura spadła do 18 stopni, w nocy do 9. Rano odwożąc dzieci do szkoły musiałam założyc sweter i zakryte buty. Od kilku dni jestem zaprzyjaźniona z wełnianym szalem. Niby nie brzmi tak źle, ale posłuchajcie gdzie tkwi tajemnica. W Australii głownie zimno jest w domach! Następuje dziwna sytuacja, kiedy wychodząc z domu rozbieramy się, a wchodząc do domu ubieramy ciepłe skarpety i swetry. Słoneczko nawet zimą jest mocne, rozgrzewa przyjemnie zmarznięte kości. Za to domy! To całkiem inna historia. Domki australijskie głownie budowane są na ciepłe miesiące. Przewiewne, otwarte przestrzenie, dużo okien. To wszystko sprawdza się rewelacyjnie przez trzy czwarte roku. Ale zimą, koszmar! Noce przespane w grubych piżamach, pod kocem i kołdra, dogrzewanie gdzie się da przenośnymi grzejnikami. Najgorsze są te nieliczne deszczowe dni, kiedy nie ma gdzie wyjść i się wygrzać. Pozostaje kolejny kubek herbaty i gorące prysznice. Pamiętam jak Jacek Kaczmarski na jednym z koncertów mówił, że nigdy tak nie zmarzł jak australijską zimą. Wtedy się z tego śmiałam, teraz rozumiem. Chociaż z drugiej strony jako istota ciepłolubna szybko przyzwyczaiłam się na naszego ciepełka i obawiam się, że ewentualna wizyta polską zimą mogłaby się skończyć dla mnie tragicznie...

    Nie pomyślcie sobie, że jestem niewdzięczna i nie doceniam tego co mam. Zauważam też uroki zimy, jak już wyjdę z domu... Zimą rzadko pada, za to często świeci słońce, co skłania do organizowania różnych festiwali na świeżym powietrzu. Co tydzień jest do wyboru czasami kilka festiwali w samym Brisbane i okolicach. W ostatnia niedziele skusiliśmy się na przykład na festiwal latawców w nadmorskim Redcliffe. Na festiwalach możemy zawsze spodziewać się muzyki na żywo, jedzenia, atrakcji dla dzieci, straganów z ręcznie robionymi ubraniami i rożnymi przeróżnymi pierdółkami.

   Druga rzecz: w Australii zawsze jest sezon na owoce i warzywa. Kończy się sezon na winogrona, jesteśmy w pełni czasu na cytrusy i awokado, za chwilę zacznie się pora na truskawki. Kwiaty kwitną, ptaki śpiewają.
   Nic mi nie zostaje, tylko siedzieć na słoneczku i wdychać i czuć uroki zimy. Ale jako ż  dzisiaj jest deszczowo pozostaje mi herbatka i grube skarpety. Może pobawię się w berka z córka dla rozgrzewki. Albo zakopię pod kocem z książką w ręku... Jako konkluzja dzisiejsze zdarzenie. Kupiłam mojej trzylatce śliczne różowe, ciepłe rajstopki. I co moje dziecko na to: to są takie długie skarpeto-spodnie? Już zapomniała, co to takiego... Znaczy, że nie jest tak źle z ta australijska pogodą.